Nie słuchałem Slowdive w latach 90. Ich powrót i wydaną w 2017 roku płytę odhaczyłem. Wtedy też sięgnąłem po trzy klasyki z końca XX wieku. Angielski kwintet nie zrobił na mnie tak dużego wrażenia jak My Bloody Valentine, ani nie był tak przebojowy jak Ride, czy The Jesus And Mary Chain. Na płytę „Everything Is Alive” zatem nie czekałem. Kupiłem ją trochę dlatego, że sierpień był ubogi w premiery i miałem głód nowości. Tymczasem muzyka na tym krążku jest niezwykle pociągająca. Wzbogacona w większą dozę syntezatorów pozwala zatopić się w dźwiękach, rozmarzyć i niemal odetchnąć. Nowe nagrania są spokojne, piękne i przejmujące. Była kiedyś taka wytwórnia Kranky promująca grupy z pogranicza post-rocka, ambientu i shoegaze’u. Nowe Slowdive mogłoby szukać u nich kontraktu. Dzięki ujmującym i nienarzucającym się wokalom mogliby zostać gwiazdą tego labelu. Faktem jest zresztą, że „Everything is Alive” to pierwsza płyta zespołu, która dotarła do brytyjskiego Top 10 najlepiej sprzedających się albumów (ostatnio była na miejscu 6.). Cztery single na 8 utworów to także świadectwo przystępności płyty. Romantyczny nastój, podskórny smutek i nostalgia, niezaprzeczalny urok stworzonych harmonii. Jak na album dedykowany zmarłym rodzicom dwojga liderów, jest w tej muzyce dużo siły, oddechu i przestrzeni. Jest tu coś dla fanów „Disintegration” The Cure i „Heaven or Las Vegas” Cocteau Twins, a z nowszych rzeczy – nagrań M83, choć Slowdive nie naśladuje żadnej z tych grup. W zakresie brzmieniowym więcej tu dream-popu, niż shoegaze’u. Z tym drugim nurtem bardziej wiąże ten album prymat partii instrumentalnych, nad tymi z wokalem. Niektóre kompozycje tak ładnie się rozlewają, że nie chce się, by przeminęły. Obcowanie z muzyką na piątej płycie Anglików przypomina stan upojenia. Łatwiej przejść przy niej w odmienny stan świadomości, niż coś zanucić, czy cokolwiek zrobić. Mój ulubiony „Kisses” jest nawet całkiem rytmiczny, niczym numery z debiutu The Chameleons, ale do żadnej dyskoteki się nie nadaje – prędzej pewnie do całowania. Czasem tak jest, że zespół nagrywa płyty które przechodzą obok nas, aż w końcu coś zaskoczy i zaczyna się prawdziwa miłość. Ja tak mam właśnie ze Slowdive i „Everything Is Alive”.