„Hackney Diamonds” – The Rolling Stones

Polydor, 20 października 2023

„Hackney Diamonds” – The Rolling Stones

Pamiętam jak ponad 30 lat temu czytałem „Satysfakcję” Daniela Wyszogrodzkiego, a Stonesi byli już wtedy żywą legendą. Na przełomie lat 80. i 90. kupowałem tanie wschodnie wydania ich płyt, kolega woził je do Niemiec i wymieniał na zachodnie albumy. Generalnie słuchałem wówczas nagrań Stonesów z lat 60. i 70. Późniejsze dokonania zespołu nie bardzo mnie już interesowały. Owszem kupiłem polską edycję „Steel Wheels” (1989) i podobała mi się. Niemniej Jaggera i Spółkę traktowałem jako żywą skamielinę. Tymczasem jesienią 2023 roku, 60 lat od debiutu grupy, okazuje się, że świat czeka na nową płytę The Rolling Stones. Kolega podesłał mi nawet teledysk do promującego singla „Angry” i to faktycznie zaiskrzyło. Polscy recenzenci – w przeciwieństwie do amerykańskich – pieją z zachwytu nad „Hackney Diamonds”. Ja płytę kupiłem i już samo to coś znaczy. Materiał mnie nie rozczarowuje, ale też nie mam od niego dreszczy. „Angry” to kwintesencja stylu z jakim Stonesów się kojarzy – przy tym numer faktycznie zapadający w pamięć, choć bardzo oczywisty. Zdumiewa szorstkością i dynamizmem „Bite My Head Off”. The Stooges nie powstydziliby się takiego grania w latach swojej świetności. Świetna gra na basie Paula McCartneya i mocny wokal Jaggera zasługują tu na brawa. „Whole Wide World” to przyjemny kawałek – jest w nim energia, melodia i pomysły. Od razu przy pierwszym odsłuchu zachwyt wzbudza drugi singiel „Sweet Sounds of Heaven”. To w ogóle najlepszy moment płyty. Soulowy wokal dokłada w nim Lady Gaga, natomiast rozmach kompozycji, feeling i power jest niczym w klasykach typu „You Can’t Always Get What You Want”, czy nawet bardziej „Gimme Shelter”. Mała łezka kreci się przy „Rolling Stone Blues” – to z jednej strony nawiązanie do poprzedniej studyjnej płyty z bluesowymi standardami, ale też symboliczne zatoczenie koła kariery. „Mess It Up” nie przypadkowo może kojarzyć się z dyskotekowym „Miss You”. Warto odnotować też, że w „Live by the Sword” gra sekcja zespołu ze składu jaki ostatni raz pojawił się na wspomnianym już „Steel Wheels” (Charlie Watts i Bill Wyman). To zresztą kolejny udany numer na tej płycie. Producent Andy Watt, który ostatnio polerował Iggy Popa postarał się, by zespół zabrzmiał dość współcześnie, co przynosi połowicznie dobry efekt. Stonesi są klasą samą w sobie i nie trzeba im szczególnie pomagać. Z drugiej strony trzeba było jakoś wydobyć wspólny mianownik z efektów pracy w różnych studiach i z różnej natury materiałem. Ten materiał jest wyjątkowo zróżnicowany i żywy. Od skromnego, prostego grania jak w małym klubie – po prawdziwy stadionowy rozmach. Wśród gości – poza wymienionymi – także Stevie Wonder i Elton John. No i jest to pierwsza płyta nagrana formalnie przez trzyosobowy skład. Historia rocka ma dopisaną kolejną kartę. W sumie cieszę się, że mam ją zaliczoną.

Posłuchaj najnowszej listy przebojów
×