Smutek po śmierci Davida Lyncha jest w moim przypadku żalem po latach 90. Tamta dekada wydała na koniec wieku mnóstwo twórczej energii. Dopełniła wszelkie braki. W przypadku Lyncha udało się połączyć senne koszmary przeszłości, z grungeowym mrokiem, shoegazeowa psychodelią, trip-hopowym zachwianiem czasu i dream-popową słodyczą. Nie przypadkiem nawiązuję tu do muzyki, bo twórczość tego reżysera, wpłynęła też mocno na świat dźwięków. Nie tylko poprzez charakterystyczne soundtracki, ale i aurę, w której cieniach i blaskach rozwijała się później twórczość wielu artystów – choćby takiej Lany Del Rey. Moje pierwsze spotkanie z twórczością Lyncha to była końcówka liceum. Lokalne kino i film „Blue Velvet”. Kolega mnie na to wyciągnął. Wyszedłem z seansu zdumiony. Zostało we mnie zbliżenie uciętego ludzkiego ucha po którym chodziły mrówki. No i ten numer tytułowy, zaśpiewany przez Isabellę Rossellini. „Dzikość serca” otworzyła lata 90. To był przebój jednej z pierwszych edycji tzw. „Konfrontacji filmowych” – przeglądu wybranych filmów, ze specjalnym katalogiem, na który jeździło się do warszawskiego kina „Skarpa”. Nie znosiłem wówczas Nicholasa Cage’a, którego pamiętałem m.in. z filmu „Wpływ księżyca”, gdzie zagrał u boku Cher. Tym razem, w butach z „wężowej skóry” zagrał własną parodię – niczym John Travolta kilka lat później w „Pulp Fiction”. Prawdziwym przełomem stał się jednak serial „Miasteczko Twin Peaks”, którego odcinki śledziło się w telewizji co tydzień To był pokoleniowy i tzw. formacyjny serial. Ja wcześniej w zasadzie nie śledziłem takich formatów – może poza polskimi produkcjami kina młodzieżowego. Im dziwniejsze wątki pojawiały się w „Miasteczku”, tym bardziej byłem nim zafascynowany. W 1993 roku, pracując w Młodzieżowym Domu Kultury, zacząłem organizować przeglądy filmów głośnych reżyserów w oparciu o ofertę filmów na kasetach VHS. Robiłem krótkie wprowadzenia, przygotowywałem materiały prasowe i pokazywałem trzy wybrane filmy. Tym sposobem obejrzałem „Diunę” – przedziwny film, niemal zupełnie niezrozumiały, z drażniącą rolą Stinga. Na przeglądzie organizowanym z kolei przez Gutek Film w Kazimierzu Dolnym, w kinie działającym wówczas w dawnej bożnicy, zobaczyłem legendarnego „Człowieka Słonia”. Czarno-białe kino w barwnych latach 90. miało dodatkowy posmak. „Głowę do wycierania” obejrzałem znów z kasety, na małym ekranie. Jako miłośnik twórczości Franza Kafki, doskonale odnajdywałem się w tej estetyce i żałowałem, że Lynch nie zrealizował swojego planu ekranizacji słynnego opowiadania „Przemiana”. Kinowa wersja „Miasteczka Twin Peaks” oczarowała mnie atmosferą i ścieżką dźwiękową. Lynch zostawił sobie na duży ekran sam niepokój, perwersję i mrok. Ale dopiero „Zagubiona autostrada” stała się pełnym wcieleniem erotycznych fantazji, zaburzeń i tytułowego zagubienia. Ten film przyniósł też ścieżkę dźwiękową, która nagle zapaliła światło dla niemieckiej grupy Rammstein. Przywróciła światu Davida Bowie i kolejny raz pokazała, że spośród wpływowych reżyserów, to Lynch najlepiej trzyma rękę na pulsie, a wręcz kreuje trendy. To Lynch tak naprawdę wpuścił do kina Trenta Reznora, który współcześnie króluje ścieżkami dźwiękowymi realizowanymi z Atticusem Rossem. „Zagubiona autostrada” tkwi we mnie mocno do dziś. Lata 90. zakończyły się „Prostą historią”. Ten krok był jeszcze śmielszy, niż wcześniejsze, bo absolutnie przeciwny do spodziewanego. Opowieść o staruszku podróżującym małym traktorem pokazała, że Lynch się kontroluje. Zaimponował mi tym. Wiek XXI to jednak powrót do ponurych zmagań, do kina trudnego i ciągle sprawdzającego widza. „Mullholland Drive” jeszcze kupiłem, ale „Inland Empire” i nowe odcinki „Miasteczka Twin Peaks” zarzuciłem. W nowych czasach nie miałem potrzeby poświęcania uwagi ekscentryzmowi reżysera. Miałem zbyt duży wybór wszystkiego. W 2017 roku kupiłem płytę z piosenkami artystów występujących w fikcyjnym. „miasteczkowym” „Bang Bang Bar”. Pożegnałem się z Angelo Badalamentim i Juliee Cruise, doceniłem obecność Chromatics i Au Revoir Simone obok The Platters, Otisa Reddinga i ZZ Top. Zagrało również Nine Inch Nails. Tak naprawdę to był dla mnie koniec przygody ze światem Davida Lyncha. Oczywiście oburzyłem się na jego śmierć. Nie wiedziałem, że cierpiał na rozedmę płuc. Nie wiedziałem, że musiał uciekać przed pożarem Los Angeles, ani, że jego ostatni film z 2020 roku nosił tytuł „Pożar”.