Zacząłem słuchać The Weeknd od jego pierwszej pełnowymiarowej płyty „Kiss Land”. To były czasy, gdy Abel Tesfaye wplatał do swojej wersji r’n’b sample z Siouxsie and the Banshees, czy The Police (a wcześniej z Cocteau Twins, The Smiths i Bad Brains). Gdy został wielkoformatową gwiazdą, doceniłem moc jego muzyki, wywodzącej się z dokonań Michaela Jacksona. Dużo elektroniki, chwytliwe hity i mocny wokal. „Hurry Up Tomorrow” to ponoć pożegnanie z projektem The Weeknd. Materiał został zrealizowany z plejadą gwiazd (m.in. Justice, Travis Scott, Florence and the Machine, Future, Playboi Carti, Giorgio Moroder, czy Lana Del Rey). Niestety wersja fizyczna, wydana na CD jest dużo skromniejsza od tej cyfrowej, także jeśli chodzi o udział gości. Najbardziej zaskakującym ruchem jest chyba umieszczenie „The Abyss” w wersji krótszej o półtorej minuty i bez fragmentu z głosem Lany Del Rey. Pominięto m.in. utwór tytułowy, za to dołożono bonusowe „Runaway”, którego nie ma na większości wersji cyfrowych. Także układ utworów jest mocno zmieniony. Wersję fizyczną otwiera kawałek, który w wersji cyfrowej jest przedostatni. Podobnie jak w przypadku wydania „Dawn FM” grafika nie zawiera nazwy artysty, składu gości, a nawet tytułów utworów. Na szczęście wydawnictwo zawiera wszystkie trzy single: „Timeless”, Sao Paulo” i „Cry for Me”. Nie znając wersji streamingowej, w zasadzie jestem zadowolony z tego co otrzymałem. Abel wybrał raczej mocne kompozycje – w każdym razie dobrze się tej płyty słucha. Po dość dramatycznym wstępie przychodzą dwa przebojowe single, z których zwłaszcza „Sao Paulo” z udziałem brazylijskiej gwiazdy Anitty mocno pobudza do tanecznych reakcji. The Weekend dał zresztą we wrześniu ubiegłego roku dość spektakularny koncert w Sao Paulo. Świetny jest też „Open Hearts” z funkowym basem. The Weeknd wciąż może liczyć na wsparcie Daniela Lopatina (Oneohtrix Point Never), który pozostaje trwałym pomostem do świata muzycznej awangardy. Oczywiście nie zaakceptowałbym tych brzmień, gdyby nie osobiste słabości z lat 80., które otworzyły mnie na muzykę dobrą, ale i na złą. Osłuchałem się w ckliwym plastiku i teraz odzywają się we mnie jakieś klisze sprzed lat, gdy dopuszczałem do głosu przeboje Savage, czy Sandry. Pamiętam, że w trzeciej klasie liceum nagrywałem koleżankom z klasy pierwsze przeboje A-ha, Pet Shop Boys, Kim Wilde, a nawet jakieś niemieckie, czy włoskie disco. Abel Tesfaye jest artystą afektowanym, niezwykle utalentowanym i ambitnym, ze zdiagnozowanym ADHD. Jego płyty są bogate brzmieniowo, choć zdecydowanie elektroniczne. Widziałem też jego koncert na Opener Festival – to wszystko naprawdę działa.